dłoń przyjaciela ścisnęła, patrząc nań oczyma, do których orzeźwiającego blasku tak był przywykły.
Długie było, uroczyste milczenie obojga. Potem we Franku, na chwilę uśpione, znowu złe myśli budzić się zaczęły, i spojrzał na nią tak, iż poczuła, jak srodze ją posądził.
— Jestże to sen czy jaw? — zapytał Franek. — Ty... pani... Anno... ty u mnie? Ty przy mnie? Gdy ja... już się nie spodziewałem... ujrzeć cię więcej?!
— Dlaczego? — spytała spokojnie.
— O, ty wiesz! — odparł Franek.
— Dlatego chyba, żeś był w więzieniu, poza którego kratami niema nadziei! — zawołała Anna, usiłując się łudzić jeszcze.
Spojrzeli na siebie, nie potrzebowali już mówić więcej.
— Ty wiesz — dodała Anna — com przed tobą usilnie zataić chciała.
— Wiem, od wczoraj dopiero i w gorączce rozpaczy spędziłem noc całą; myśl ta, żeś ty się mogła odmienić... ty także... ty nawet... trucizną mnie paliła.
Anna cofnęła się obrażona.
— A! Tyś to mógł pomyśleć? — rzekła cicho.
— Przebacz mi!... Wczoraj rano jeszcze mnie uwolniono, a nie widziałem ciebie; dowiedziawszy się razem o twem nieszczęściu (bo inaczej nazwać mi tego niepodobna), czułem się, jak zabity.
— O, biedny człowiecze! — odpowiedziała kobieta. — Jakże ci łatwo przyszło zwątpić o sercu ludzkiem. Mogłabym ci to wiecznie pamiętać, ale nie potrafię pogniewać się na ciebie. Jest w tem też trochę mojej winy... Dlaczego nie powiedziałam ci sama wszystkiego?... Ale nam o sobie wątpić... czy się godzi? Powiedz, czy się godzi?
— Winienem — przebacz! — rzekł Franek — Ani słowa więcej!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.
164
J. I. KRASZEWSKI