Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.
164
J. I. KRASZEWSKI

dłoń przyjaciela ścisnęła, patrząc nań oczyma, do których orzeźwiającego blasku tak był przywykły.
Długie było, uroczyste milczenie obojga. Potem we Franku, na chwilę uśpione, znowu złe myśli budzić się zaczęły, i spojrzał na nią tak, iż poczuła, jak srodze ją posądził.
— Jestże to sen czy jaw? — zapytał Franek. — Ty... pani... Anno... ty u mnie? Ty przy mnie? Gdy ja... już się nie spodziewałem... ujrzeć cię więcej?!
— Dlaczego? — spytała spokojnie.
— O, ty wiesz! — odparł Franek.
— Dlatego chyba, żeś był w więzieniu, poza którego kratami niema nadziei! — zawołała Anna, usiłując się łudzić jeszcze.
Spojrzeli na siebie, nie potrzebowali już mówić więcej.
— Ty wiesz — dodała Anna — com przed tobą usilnie zataić chciała.
— Wiem, od wczoraj dopiero i w gorączce rozpaczy spędziłem noc całą; myśl ta, żeś ty się mogła odmienić... ty także... ty nawet... trucizną mnie paliła.
Anna cofnęła się obrażona.
— A! Tyś to mógł pomyśleć? — rzekła cicho.
— Przebacz mi!... Wczoraj rano jeszcze mnie uwolniono, a nie widziałem ciebie; dowiedziawszy się razem o twem nieszczęściu (bo inaczej nazwać mi tego niepodobna), czułem się, jak zabity.
— O, biedny człowiecze! — odpowiedziała kobieta. — Jakże ci łatwo przyszło zwątpić o sercu ludzkiem. Mogłabym ci to wiecznie pamiętać, ale nie potrafię pogniewać się na ciebie. Jest w tem też trochę mojej winy... Dlaczego nie powiedziałam ci sama wszystkiego?... Ale nam o sobie wątpić... czy się godzi? Powiedz, czy się godzi?
— Winienem — przebacz! — rzekł Franek — Ani słowa więcej!