Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.
165
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

Anna rozśmiała się smutnie.
— O, jabym miała prawo boleśnie czuć to moje zbogacenie, bo ono dopiero otworzyło mi trochę serce twej matki. Gdybyś wiedział, jak inaczej przyjęła mnie dzisiaj, jak uczuć mogłam, że we mnie poszanowała ten nieszczęśliwy blask złota!... Ani pokorą, ani wdziękiem, ani miłością dla ciebie nie mogłam się wkupić w jej serce, a dziś!...
— Anno, proszę cię, nie mów nic na matkę.
— O nie winię jej, lecz siebie... Ona uległa mimowoli zbytniej miłości dla ciebie, a jam srodze upokorzona.
— Anno droga! Dość! To boli!... Dla nas niech nic nie będzie zmienionego!... Myśmy ci sami i serca też same, nieprawdaż?
Ręce ich zetknęły się raz jeszcze; cichy szept przeciągnął rozmowę, której nikt powtórzyć nie potrafi, bo kochanków rozmowa jest więcej muzyką, niż słowem.


XIV.

Po opisanych wypadkach, w domu na Starem Mieście wszystko znów do dawnego wróciło porządku, i poszło życie powoli, jak ono płynie powszednio, bez wielkich wstrząśnień, bez gwałtownych przewrotów, jednostajnym biegiem, który nie dozwala obrachować ani dni, ani godzin, do siebie podobnych.
Noga Franka, w której otrzymany postrzał nie drasnął kości, goiła się nadzwyczaj szybko, ręka tylko, której zrazu lepiej wróżono, jakoś ciężko leczyć się dawała. Rana była zadana w taki sposób, że trudna była do opatrzenia, co gojenie wstrzymywało. O kuli lub kiju Franek mógł nieco przechadzać się po pokoju, ale ręka wisiała