Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.
168
J. I. KRASZEWSKI

Był sam znowu, serce zaczęło bić silnie, pierś wrzała; czuł, że się tam coś działo w mieście.
Głosy to podnosiły się żywsze, to nikły, tonąc w ciszy grobowej... Coś, jakby warczenie bębna posępne, dawało się chwilami słyszeć zdala, coś, jakby pośpieszny chód żołnierzy... Franek oblał się potem śmiertelnym... Chód dolatywał go wprost z ulicy, z pod okna. Spojrzał: w mroku śpiesznym krokiem pędziło wojsko ku Zamkowi, dowodził mu oficer z dobytą szablą.
Włosy najeżyły się na jego głowie, krew uderzyła do czoła, Nikogo nie było, coby go opamiętał i powstrzymał. Franek uczuł to pragnienie połączenia się ze swoimi, któremu oprzeć się nie było podobna. Nastawił ucho. Wystrzał działowy huknął od strony Cytadeli, ponad Zamkiem zaświeciły puszczone na znak rakiety.
— A! Tam może mordują braci! — zakrzyknął — a ja tu niemym, bezdusznym, bezwładnym będę świadkiem rzezi... O nie! Nigdy! Do swoich! W szeregi!
Krzyk dolatywał go wyraźniejszy, szalony, wyzywający: to lud bezbronny słowem walkę poczynał z żelazem. Franek, nie zastanawiając się nad niczem, chwycił czapkę, kij i począł drapać się ze schodów z rozognioną głową, nieprzytomny, dobywając ostatka sił, aby coprędzej dostać się na plac przedzamkowy, gdzie czuł już, że się gotował jakiś znowu heroiczny bój bezbronnych z dziką tłuszczą.
W ulicy spotkał biegnących zewsząd ludzi i podążających ku Zamkowi, czeladź od warsztatów, wyrobników w fartuchach, kobiety z rozpuszczonemi włosami, starców, dzieci... Wszystko to, jakby zawołane na śmierć, z gotowością na nią leciało, wołając:
— Moskale mordują naszych!
— Jak zawsze w chwili takiego niebezpieczeństwa, lud, zamiast się rozpraszać, kupił się, zbiegał, tłumnie