Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.
171
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

ły się boleśnie, ale z wyrazem niewysłowionej wdzięczności. On ją poznał — i żegnał tem wejrzeniem na wieki.
Dla Anny niebezpieczeństwo, bój, Moskale, wszystko znikło — umierający, umarły Franek leżał przed nią.
— Na Boga! — zawołała — Na Boga! Kto litościw, kto człowiek — kto ma serce, pomóżcie! Ratujcie! Nieśmy go!
Ale zgiełk był okrutny, ludzie cisnęli się, spychali, biegli na Moskali i padali trupem... zabici zalegali drogę.
Na bruku wiły się w mękach skonania ciała, które żołdactwo chwytało i ciągnęło, dobijając i odzierając. Tłum patrzył we łzach i podawał katom upuszczoną przez nich broń[1].
Gdy stygnącego już trupa dźwigano do kamienicy przy Podwalu i wnoszono do sieni domu, w którym mieszkał ojciec Anny, scena niewidzianego za naszych czasów okrucieństwa odgrywała się na placu. Żołnierze wlekli za nogi żywych jeszcze, ledwie rannych ludzi, głowę im rozbijając o bruki. Kolbami gnietli czaszki na kamieniach; pastwili się nad dziećmi, które z uśmiechem konały, czując, że krew ich ni będzie dla kraju stracona.
Dzikie wycie pijanych żołdaków rozległo się razem z hymnem do Boga, nuconym przez kapłanów, z okrzykami tysiąców, które, nieulęknione, wyprzedzały się na śmierć.
Powoli noc czarna zasłonę zasuwała na ten obraz, który w mroku coraz bardziej snem się poczwarnym wydawał nawet tym, co do podobnych przywykli; hałastra rozjuszona bujała, ciesząc się z łatwego zwycięstwa... walczyła żelazem z krzyżem, pieśnią i pragnieniem męczeństwa.

Odniesiony triumf był wielki, tak wielki, że wstydzić się potrzeba było trupów, rannych chwytać, uprzątać

  1. Historyczne.