— Wieczerza o jedenastej godzinie! Właśnie w porę! — odezwała się Jędrzejowa — I jak to ty potem będziesz spać... to cię zmora dusić gotowa!
— Oho! A od czego młodość? — zawołał Franek.
Franek był dziecięciem Starego Miasta z dziadów i pradziadów; rodzice jego tu żyli, wzrośli, pracowali, on się w tych ciemnych murach urodził, wychował i kątek ten miał dlań urok niezmierny.
Pochodził z biednej ale pracowitej rodziny; — różne ona przechodziła koleje, nie zmazała się jednakże niczem, coby z niej poczciwości chlubnej starło tradycję. Ojcowie byli rzemieślnikami, matka przekupką; zacności ich, przy skromnem życiu, najlepszem świadectwem było ubóstwo.
Jędrzejowej mąż ranny, jak wiemy, w 1831 r., cherlał lat kilka i odumarł ją wdową z chłopakiem niedorosłym. Kobieta ta była prosta, ale wielkiego serca i macierzyńskiego poświęcenia bez granic. Kochała swojego Franka nad życie i postanowiła go, bądź co bądź, wykierować, jak mówiła, na człowieka. Nie było ofiar, którychby dlań nie uczyniła, znosiła chłód, głód, nędzę, byle chłopcu dostarczyć środków wychowania, byle mu dać bujnie i swobodnie rosnąć.
Mówią o instynktach macierzyńskich, gdy idzie o dzieci; sięgają one dalej nawet, niż materjalnych potrzeb zaspokojenie. Tysiące tego mamy dowodów. Jędrzejowa sama, ledwie czytać i pisać umiejąca, czuła, że największem dobrodziejstwem dla Franka będzie wykształcenie; całując go, trzymała niecierpliwego u książki; sama odprowadzała do szkoły, pilnowała lekcyj, słuchała ich i zgadywała, gdy chłopak nie umiał. Instynkt ten także nauczył ją, że z dzieckiem gorącem, niecierpliwem, wrażliwem bezmiary inaczej, jak miłością i dobrocią, dojść do końca