których pookrywano złotem za zaparcie się uczuć najświętszych.
I zbezczeszczone rozpustą tych katów bezdusznych — niewiasty.
I opustoszałe kościoły i poorane cmentarze, i porabowane świętości i pouwożone pamiątki, i pokoślawioną zbójeckiemi pióry historję, i pozamykane usta i pościskane żelaznemi okowy serca...
— Cóż dziwnego, że na dnie tego kielicha goryczy jest rozpacz — zawołał — że pójdziemy zginąć, aby się nie spodlić?
Nie ocalimy ojczyzny, bośmy sami, słabi, a spiknęli się na nas wszyscy: jedni zaciętością, drudzy obojętnością występną, bo z narodów, co nas uznają bohaterami, żaden krwi kropli nie da za Polskę... Tak! ale w heroicznym porywie poświadczym dziejom, zapiszemy krwią, że mord i męczeństwo były tak straszne, iż się targnąć musieliśmy i chwycić gołemi dłońmi za wyostrzone ich miecze.
W takich marzeniach, rozgorączkowany, przetrwał Franek do dnia. Brzask ranny świtał w oknie, gdy znużony skleił powieki, a we snach jego przedłużały się widzenia dnia i wieczorne walki ducha. Widział jakiś olbrzymi pogrzeb, i siebie i Annę, i trumny, okryte palmami, i chmury sine, w których tonął krajobraz nagi, zimowy...
Dzwonek świętojańskiego kościoła srebrnym dźwiękiem go obudził; słońce miało wschodzić, Franek czuł potrzebę widzenia Anny, musiał wyjść wcześnie, aby na nią czatować; porwał się więc, ubrał i pocichu wymknął się z mieszkania.
Po wczorajszym deszczu ranek był, jak dziecię, wychodzące z kąpieli: świeży, pełen woni, która dolatywała aż w te zakąty miasta od wiślanych brzegów i lasów.