— O, nie wymawiaj tego złowrogiego wyrazu!
— Wiesz... ja dodam: tak, w mogiłę, byle razem!
— Anno, nie mówmy o tem!
— Dobrze; myślisz, że potrafimy mówić o wiośnie, fiołku i sercu? Odwróć się, popatrz na te twarze, posłuchaj tych szeptów... Nie czujeszże jakby przedednia burzy, jakby zwiastuna wielkich wypadków nad nami?
Anny oczy pałały, pierś podnosiła się żywo pod białą sukienką; wzięła rękę zadumanego i ścisnęła mocno.
— Siądźmy — rzekła; — zmęczyłam się.
Pochyliła czoło. Franek, milczący, trzymał jej dłoń drżącą, spojrzał i zobaczył na bladej twarzy dwa łez strumienie.
— Anno! Na Boga! Co to jest?!
— Nic... jam kobieta... Dając ci męstwo, wyczerpałam je, i drżę teraz... Co się z nami stanie? Czy podołamy wielkim obowiązkom? Czy naród, budzący się, jak Piotrowin, znajdzie całun swój biały, by się nim okryć, i niezbutwiałe członki, by się poruszyć? Nam potrzeba być wielkimi! A my wstajem z trzydziesto... ze stuletnich kajdan!
Lepiej nie ruszać się i umrzeć, niż dźwigać się, by okazać słabość i rozsypać w proch trupem. Widzisz, o co się ja boję.
— Źle się lękasz — rzekł Franek — bo zapał jest ogromny!
— Ale czy ogień gorzeć będzie? Czy nie spłonie tak nagle, jak powstał, samą gwałtownością swoją?
— Nie, nie, nie! Jest coś, co dodaje męstwa, co mówi nam pocichu: „Śmiejcie tylko!“ Spojrzyj na kraj! Moskwa szuka spisków: z końca w koniec wszyscy bez wyjątku do tego sprzysiężenia należą, oprócz tych istot, co duszę swą szatanowi sprzedali. Oni, mając wojska, drżą o swych żołnierzy; mają twierdze, mają kajdany
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.
32
J. I. KRASZEWSKI