często wiedziały dzieci i stróże kamieniczni, a nie wiedziała policja, albo ich powstrzymać nie mogła.
Rząd, ściśnięty między dwiema ostatecznościami: surowej represji, której nieużyteczność wypróbował, i pobłażania, które mu się równie niebezpiecznem wydawało, naprzemiany chuchał i dmuchał, nie chcąc tego dać, coby naród zaspokoić mogło.
Jedno tylko było, czemby sprawę był skończył: przyłączenie zabranych prowincyj i swobody szerokie; ale czuła się Moskwa nadto słabą, aby być sprawiedliwą.
Po pogrzebie Sowińskiej, jak po każdej z tych pierwszych manifestacyj, była chwila jakiegoś niespokojnego wypoczynku, wypatrywania skutków, narad nad tem, co dalej czynić należało. Nikt jakoś poszlakowany i pochwycony nie został; dodało to otuchy do dalszej roboty, która wszędzie sprawiała obawę nieokreśloną. Spodziewano się, że to może samo z siebie upadnie.
Franek tego wieczora pobiegł do domu towarzysza swego na odległej uliczce, gdzie w izdebce trzeciego piętra zebrało się ich kilkunastu.
Dziwnie nieopatrznie działo się to wszystko; nikt zbytnio nie ubezpieczał: otwierano okna, gadano głośno, nie strzeżono się ludzi, nie było jednak prawie przykładu zdrady.
Fizjognomje tych heroicznych spiskowych mogły zdumieć poważniejszego człowieka, a trwogą przejąć myślącego postrzegacza. Nie było między nimi starszych i dojrzalszych rysów twarzy, wszystkie ogniem młodości rozpalone, wiele z nich meszkiem nieporosłych jeszcze.
Jakiż to musiał być stan kraju, co powołał — pomimo prześladowań najokrutniejszych, pomimo groźb najstraszliwszych — ludzi w tym wieku, gdy się o życiu tylko myśli, na śmierć prawie pewną i nieuniknioną, byle się podźwignąć z upokorzenia!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.
37
DZIECIĘ STAREGO MIASTA