Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.
44
J. I. KRASZEWSKI

Zaczęli ciszej rozmawiać pomiędzy sobą; ktoś szepnął o potrzebie drukarni.
— Ale to rzecz niemożliwa — przerwał drugi — Moskale się okrutnie pilnują.
— I my się też będziemy pilnować!
— Policja!
— I my musimy mieć naszą policję!
— Brawo! brawo!
— A ty, stara Kassandro, patrz, ciesz się, jeżeli możesz, i do roboty nam nie przeszkadzaj.
— Kogoby wasz poczciwy zapał nie porwał! — szepnął, uśmiechając się, Sybirak.
W tej chwili drzwi się otworzyły zwolna i z wielkim postrachem kilku ukazał się w progu mundur rosyjski. — Była krótka chwila popłochu, ale bliżej drzwi stojący podali ręce przybyłemu, który szybko rzucił okiem po pokoju... Zaczęto z nim szeptać poufale, otaczając go kołem ciekawem.
W mundurze tym kryło się także dziecię Warszawy, ale już wprzężone od młodu do moskiewskiego pługa, którego ciężar nowe w nim wyrobił przymioty i siły. Na bladej twarzyczce, oświeconej pełnemi dowcipu oczyma, znać było energję skupioną i chytrość niewolnika; w źrenicach paliła się uciśnionych namiętność — pragnienie swobody, rozpłomienione do rozpaczy, protestacja ducha ludzkiego przeciwko gniotącej go przemocy.
Kilka słów tylko wyrzekłszy pocichu, oficer pochwycił papieros ze stolika, zapalił go u świecy, wcisnął jakiś świstek w rękę Młotowi, zakręcił się i znikł.
— Czy wy mu wierzycie? — zapytał jeden — E! Bądźcie ostrożni... kto go wie!
Młot się rozśmiał.
— Ręczę za niego, jak za siebie — dodał głośno — Bądźcie spokojni, daj Boże nam tylko więcej takich!