Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.
48
J. I. KRASZEWSKI

Gdy ojciec szydził z nich i śmiał się, milczała, nie sprzeciwiała mu się; wiedziała, że z nim walczyć nie powinna i nie może; ale często kradziona łza cicho spływała z jej powiek.
Czapiński, jakeśmy mówili, nie należał wcale do najgorliwszych rządu stronników, miał osobistą do niego urazę, a prócz tego łatwo mu było — przywykłemu do poszukiwania złego — czarne strony wynaleźć w tem, co nigdy białych nie miało.
Rozbudzający się duch opozycji po długiem uśpieniu ożywił niezmiernie starego; ucieszyły go objawy uczuć szlachetnych z niebezpieczeństwem widocznem i odwagą, tak niespodzianie przychodzące świadczyć, że Polska nie zgniła jeszcze... na przygotowanym jej barłogu. Uczuł się w swoim żywiole i w pierwszych dniach usta jego pełne były pochwał dla zacnej młodzieży, chociaż poza niemi czuć było zdradzające się półsłówkami wątpliwości o przyszłym sprawy kierunku. Czapiński był sceptykiem z tej samej przyczyny, dla której był mizantropem; jedno nie idzie bez drugiego. Przyznać wszakże musiał sam przed sobą, że o tym kierunku on także jasnego nie miał pojęcia.
Dnia następnego w ulicy spotkał się profesor z Frankiem. Zwykle młody człowiek korzystał z podobnych zdarzeń, aby zawiązać rozmowę, bo też inaczej nie widywali się wcale, chyba przypadkowo zetknąwszy. Tak się i teraz stało. Profesor sam go zatrzymał, i z humorem na podziw wesołym chwyciwszy za rękę, szepnął w ucho.
— Byłeś acan na pogrzebie?
— Ajakże, panie profesorze.
— Cóż tedy? Udało się wam! Brawo! Brawo! Obstupuere... nie wiedzą, co poczynać... Prawda... przyszła godzina i na tem się nie skończy, byle rozumne głowy całą rzecz prowadziły.