— Powiedzże mi — szybko odwracając się, spytał zaciekawiony stary — bo to wcale dotąd jest niegłupio?
Stali właśnie w bramie domu, do którego wnijście było dotąd Frankowi wzbronione, a do którego tak wnijść pragnął; zadrżał cały, widząc, że przeciągnienie rozmowy mogłoby go wprowadzić do raju.
Profesor, spodziewając się kategorycznej odpowiedzi, a niebardzo chcąc młodego chłopaka ciągnąć za sobą do domu, zatrzymał się na progu. — Franek postanowił korzystać ze zręczności.
— Teraz, lub nigdy! — rzekł w duchu.
— A, to długa historja — odparł zmieszany.
— Długa? — spytał Czapiński, poglądając na zegarek, gdyż godzina herbaty nadchodziła, a do godzin był bardzo przywiązany — Długa? Nie możeszże jej powiedzieć w krótkich słowach?
Franek, który właśnie nic mu powiedzieć nie mógł, zawahał się.
— Pilno waćpanu? — rzekł profesor.
— Mnie — nic a nic.
— No to, no, jakże... ależ bo mógłbyś do mnie wejść na momencik.
— A! Służę najchętniej panu profesorowi.
Czapiński, który ledwie te słowa wymówił, już był pożałował zaproszenia, zwrócił się i zapytał jeszcze.
— Ale bo może gdzie śpieszysz na jakie koncyljabulum?
— Nie, panie profesorze.
Poczęli w milczeniu wstępować na wschody. Frankowi serce biło i głowa się zawracała; miał więc nareszcie wnijść tu, do jej domu, wprowadzony przez jej ojca. Tak, to było rzeczywistością... nie mógł wątpić. Szedł po tych wschodach, które ona tyle razy przechodziła, zbliżał się, miał ujrzeć drzwi pokoju Anny, jej mieszkanie. — Poli-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.
51
DZIECIĘ STAREGO MIASTA