Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.
55
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

szał; śmiała ta postać artysty zawadzała mu, ale profesor przyjął go dobrze, i to pana Edwarda postawiło na nogi. Siadł, trzymając w zębach swą laseczkę, przy profesorze, i wchodzącą Annę powitał uśmiechem prawie szyderskim. Mróz przebiegł po biednem dziewczęciu, bo się zlękła, aby przez zemstę rannego spotkania przy ojcu nie wspomniał.
— Właśnie tu mówiliśmy o teraźniejszych wypadkach, o tym pogrzebie — rzekł Czapiński, wpatrując się w przybyłego, który spochmurniał i zesztywniał.
W ówczesnem Towarzystwie Rolniczem, jakkolwiek najlepszemi chęciami dla kraju ożywionem, panowało przekonanie o potrzebie powstrzymania rodzącego się ruchu, o jego niedorzeczności. Pan Edward, który chciał także uchodzić za statystę, widzącego rzeczy z wyższego stanowiska, popisywał się lekceważeniem tych (jak je nazywał) dziecinnych wybryków. Był przekonany, że profesor dzielił jego zdanie, jako człowiek wytrawny; przeczuwał z drugiej strony po minie i postawie Franka, w którym czuł współzawodnika, że należeć musi do gorących... pilno mu więc było wystąpić ze swą teorją.
— Wszystko to — przerwał — do niczego nie prowadzi... do bezużytecznych tylko ofiar, zmarnowania czasu i próżnego bałamucenia umysłów.
Czapiński nie rad się był faworytowi swemu sprzeciwić, ale miał świadkiem Franka, z którym tylko co mówił; musiał być logicznym i stać przy swojem. Zaczerwienił się mocno i popatrzył na p. Edwarda.
— Co pan mówisz? — rzekł; — maż naród pozostać na zawsze bezwładnym w tych coraz ciaśniejszych okowach?
— Ale proszę profesora — przerwał Edward — tych oków nie zrzucimy demonstracjami, mnożącemi tylko ofiary!