Franek się zżymnął i zaczerwienił.
— Do tych ofiar pan zapewne należeć nie będziesz! — rzekł gwałtownie, wciskając się w rozmowę. — Pocóż żałować tych, co idą chętnie, i wiedzą, co czynią?
Edward, który się był wyuczył naśladować wyraz głęboki pewnego urzędnika Towarzystwa, uczynił minę pogardliwą, jako człowiek, który nawet rozprawiać sobie nie życzy ze słabszym.
— To są wszystko gadaniny uliczne — odparł, — gadaniny, których nasłuchaliśmy się dowoli!... I stulił usta z politowaniem.
Czapiński nie wiedział, co począć z sobą; głębokie milczenie poprzedziło podanie herbaty, którą przyniosła Anna. Edward wolałby był oderwać się od rozmowy i zbliżyć do córki profesora; ale ta, bez względu na winne elegantowi uszanowanie, widząc go zmierzającego ku sobie, wysunęła się, niby czegoś szukając, do drugiego pokoju. Edward pozostał wśród saloniku, a nie wiedząc, gdzie się obrócić, poszedł się przypatrywać portretowi profesora, malowanemu w młodszych latach przez Kokulara, a wcale nie zasługującemu na honor, który go spotkał. Portret, gdyby mówić umiał, samby wyraził swe podziwienie postrzegaczowi; a Czapiński, widząc go, admirującego pobożnie obrzydliwą mazaninę, rzekł tylko zcicha dla podniesienia jej wartości:
— Jest to robota mojego przyjaciela Kokulara.
Herbata stygła, potrzeba było powrócić do stolika; Franek i profesor milczeli. Edward poprawiał coś około ubrania i rad był zmienić rozmowę, ale Czapiński nie mógł ustąpić, bo już był zburzony i kwaśny. Odezwał się więc zaraz:
— Otóż to tak z dzisiejszem pokoleniem; jedni w gorączce ciągłej, drudzy zamarzli lodem na wieki.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.
56
J. I. KRASZEWSKI