— Ja się do zamrożonych liczyć nie chcę — przerwał Edward — ale do rozsądnych.
— Co u licha! Kto w wieku waćpana jest całkiem rozsądny, ten na starość — —
Chciał już dodać popędliwie: będzie głupi — ale się powstrzymał i dokończył: ten na starość przejdzie Salomona.
Uśmiech szyderski wydał intencję złośliwą.
— Zresztą, cóż dziwnego — plątając się, dodał Edward — że teraźniejsza generacja jest tak biedną?... Nie mieliśmy wychowania.
— No, a waćpan pewnie gdzie zagranicą dokończyłeś swoje? — spytał trochę złośliwie Czapiński.
— Ja? — odrzekł Edward, który na sześć miesięcy jeździł do Niemiec i z tych trzy przesiedział w Wiesbadenie — ja wistocie byłem w uniwersytecie niemieckim.
Franek, naprędce wypiwszy herbatę, uczuł, że powinien był odejść. Cel został dopięty: miał już prawo wnijść teraz do tego domu, nie trzeba go było nadużywać... Skłonił się więc i wysunął.
Edward odetchnął, profesor także uczuł się swobodniejszym. Anna wyszła zaraz i już się nie ukazała. Czapiński, uwolniony od konieczności popierania swojego zdania, zamilkł, dając paplać elegantowi, i po półgodzinnej wielce nudnej rozmowie odprawił go ziewaniem.
Członek biuralista Towarzystwa Rolniczego wyszedł zdziwiony, upokorzony, kwaśny, że tak małe uczynił wrażenie.
Wspomnienie jednak pięknej Anny ścigało go, a obok tego uczucia rodziła się instynktowna nienawiść dla Franka.
— To jakiś czerwony, który musi głowę patrjotyzmem bałamucić dziewczynie — rzekł, wyszedłszy.
Franek uszczęśliwiony wpadł tego dnia do domu, a matka poznała po jego twarzy rozjaśnionej, że mu się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.
57
DZIECIĘ STAREGO MIASTA