Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.
58
J. I. KRASZEWSKI

coś dobrego przytrafić musiało. Napróżno jednak biedaczka kręciła się około niego, aby dobyć tajemnicę. Franek się zdradzić nie chciał. Pod pozorem pilnej pracy zamknął się w swoim pokoiku.
Zaledwie usiadł za stołem, wpatrując się w obraz, nad którego przyszłością tak dumać lubił, gdy do pierwszych drzwi zastukano, i Jędrzejowa, mrucząc, poszła je otworzyć.
Młody chłopak, który często bywał u jej syna, pokazał się w progu.
— Jest też Franek, pani dobrodziejko?
— A jest! Gdzieby się zaś miał podziać?
— To chwała Bogu, bo mam pilny interes.
— Ale nad robotą.
— O, i ja też nie dla zabawy przychodzę! — odpowiedział wesoło Młot, którego Jędrzejowa dosyć lubiła.
Staruszka, puszczając go, pogroziła mu tylko na nosie.
— Słuchaj-no ty! — rzekła, wstrzymując go. — I ty masz pewnie matkę i ojca?
— Mam, droga pani!
— Nie szastajcie wy się tak bardzo i nie rzucajcie, żeby was, a z wami i mego Franka Moskale nie capnęli. Macierzyńskie serce czuje i wie, przez skórę widzi, co wy robicie. Niedarmo już znowu tak się kręcicie temi dniami.
— Lepiejże byłoby siedzieć za piecem? — zapytał Młot.
— Jeszcze to do tego daleko — szepnęła Jędrzejowa. — Ale wam w głowie świta... ani miary, ani ostrożności; ruszacie naoślep, z pieca na łeb.
— Niech się pani nie boi, Frankowi nic nie będzie.
— Alboż mi to o niego tylko jednego chodzi? — zawołała kobieta, ocierając łzę z powiek; — albożeście to wy wszyscy nie nasze dzieci? Każdego z was opłakać przyjdzie matkom i niematkom.