coś dobrego przytrafić musiało. Napróżno jednak biedaczka kręciła się około niego, aby dobyć tajemnicę. Franek się zdradzić nie chciał. Pod pozorem pilnej pracy zamknął się w swoim pokoiku.
Zaledwie usiadł za stołem, wpatrując się w obraz, nad którego przyszłością tak dumać lubił, gdy do pierwszych drzwi zastukano, i Jędrzejowa, mrucząc, poszła je otworzyć.
Młody chłopak, który często bywał u jej syna, pokazał się w progu.
— Jest też Franek, pani dobrodziejko?
— A jest! Gdzieby się zaś miał podziać?
— To chwała Bogu, bo mam pilny interes.
— Ale nad robotą.
— O, i ja też nie dla zabawy przychodzę! — odpowiedział wesoło Młot, którego Jędrzejowa dosyć lubiła.
Staruszka, puszczając go, pogroziła mu tylko na nosie.
— Słuchaj-no ty! — rzekła, wstrzymując go. — I ty masz pewnie matkę i ojca?
— Mam, droga pani!
— Nie szastajcie wy się tak bardzo i nie rzucajcie, żeby was, a z wami i mego Franka Moskale nie capnęli. Macierzyńskie serce czuje i wie, przez skórę widzi, co wy robicie. Niedarmo już znowu tak się kręcicie temi dniami.
— Lepiejże byłoby siedzieć za piecem? — zapytał Młot.
— Jeszcze to do tego daleko — szepnęła Jędrzejowa. — Ale wam w głowie świta... ani miary, ani ostrożności; ruszacie naoślep, z pieca na łeb.
— Niech się pani nie boi, Frankowi nic nie będzie.
— Alboż mi to o niego tylko jednego chodzi? — zawołała kobieta, ocierając łzę z powiek; — albożeście to wy wszyscy nie nasze dzieci? Każdego z was opłakać przyjdzie matkom i niematkom.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.
58
J. I. KRASZEWSKI