Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.
64
J. I. KRASZEWSKI

wyższością swą nie umiał olśnić Anny, uparł się przy niemożliwem zadaniu; powiedział sobie, że ją rozkocha, i dążył do tego chwalebnego celu z pomocą fryzjera, krawca, perfum i rękawiczek ciasnych. Oblężnicze te narzędzia rozbijały się o granitowe serce Anny, która się uśmiechała, spoglądając nań, i nielitościwe z niego stroiła żarty.
Edward widział w nich zaród przyszłej namiętności, jakąś formę jej nową i wcale misterną. — Głupota niczem się nie zraża.
Między Frankiem a nią miłość przechodziła wszystkie te stadja znane i zbadane, jakie w młodych, świeżych sercach przebywać zwykła; poważniejszą tylko była, niż pospolite namiętności młodzieńcze. Oboje pewni siebie, spokojni o przyszłość, doznawali tego szczęścia, jakie daje przywiązanie czyste, co z namiętności ledwie zaznało gorączkę pocałunku, a nie skosztowało w marzeniu nawet piekielnych rozkoszy, które wiekuiste rodzą pragnienia.
Codziennie prawie spotykali się w ogrodzie, na ulicy. Czasem Franek przybiegał do profesora, czasem (udając, że go szuka, choć wiedział, że go nie znajdzie) znajdował Annę samą. Naówczas splotły się drżące ich ręce, zwiesiły głowy na ramiona i w tęsknem marzeniu przeżyli chwilę niepostrzeżoną. Ale Anna nie dozwoliła Frankowi usiąść nawet przy sobie, bo chciała pozostać godną i jego i siebie; bo się jego i własnego serca lękała.
Franek też coraz mniej miał czasu, należąc do wszystkich narad, przygotowań i potajemnych a niebezpiecznych robót. Miała też w nich i Anna swój wydział: była często posłannikiem, czasem apostołem, krzątała się w kółku, które jej zakreślono. Oboje serdecznie się jednoczyli we wstręcie do Edwarda, który Frankowi płacił równą monetą.