Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.
66
J. I. KRASZEWSKI

wielu) wykup czynszów — szczyt tego, na co się mógł zdobyć komitet, jego non plus ultra.
Tymczasem w ciszy, po kątkach, pracowała młodzież; a i u Jędrzejowej nie próżnowano.
Drzwi były starannie zaryglowane, na dole stały pilne straże, dwie niepozorne figurki świszczących uliczników patrolowały zdaleka, a przy stole u lampy szyto chorągiewki o barwach narodowych, przysposabiano ubogie proporczyki. Franek na nich przepróchem malował orzełki polskie i pogonie, a było tego dużo potrzeba.
Jędrzejową to strach o syna, to zapał religijno-polityczny ogarniał; naprzemiany toczyły się z jej oczu łzy boleści i nadziei; jak Abraham, gotową była do ofiary, ale ręka jej drżała.
Około tego tajemniczego dzieła chorągiewek, które do pozajutrza musiało się ukrywać, niezbyt dobierano pomocników; dwie służące, para kobiet ze Starego Miasta, jeden czeladnik od stolarza, przywołani, pomagali ochotnie. Nie obawiano się wcale, aby się nie wygadali; bo gdzie szło o sprawę kraju, tam i najsłabszy milczeć umiał.
Franek chwilami rzucał robotę, chodząc chmurny, smutny, zamyślony.
Młot, który gorąco i wesoło kierował zajęciem około chorągiewek, widząc przyjaciela niespokojnym, wyprowadził go z sobą do drugiej izdebki.
— Co ci to jest? — zapytał cicho.
— Nic... o pozajutrze. Mój Boże! A nuż z tej naszej roboty krew się potoczy? Nuż z przyczyny naszej ludzie poginą?... Ciężko to mieć na sumieniu!
— A myż nie stawim życia naszego? — zapytał Młot.
— Tak, my je damy dobrowolnie; ale ci, których zachwycą... co padną niespodzianie... te ofiary, ta krew!!
— Naprzód — rzekł Młot — nie spodziewam się, żeby aż do tego przyjść mogło. Moskale chcieliby ten