Kto nie bywał na Starem Mieście w Warszawie, ten nie zna najpiękniejszej części naszej stolicy.
Wolno lubić, komu z tem lepiej, miasta, zbudowane wedle urzędowego planu, wyciągnięte pod sznur, wyglądające, jakby jednego dnia z pod ziemi wyrosły, wyprostowane ulice, na kwadraty regularne podzielone domostwa, podobierane do jednej fizjognomji, aby nie miały żadnej, i ten chłodny styl naszego praktycznego wieku, który nie umie być ani pięknym, ani brzydkim, a nadewszystko nie śmie być oryginalnym; ale niechże też nie będzie wzbronione kochać stare cegły i omszone budowle, na których pomarszczonem obliczu jeszcze się dziś czyta myśl jakaś poczciwa, wesoła lub pobożna.
Te kamienice stare mają twarze mówiące, gdy nasze nowe podobne są do elegantów salonowych, jeden w drugiego, gdyby z za szyby od fryzjera pobranych.
Pełno w nich sklepionych izdebek, ciemnych wschodów, tajemniczych zakątków, i wspanialszych komnat, i korytarzyków, i wgłębień — ale z tego labiryntu przegląda jeszcze historja przeszłości, obyczaj, życie czasów, niepokojonych walkami, potrzebujących zakomórków dla ukrycia, a niema tam nic, coby się wytłumaczyć nie dało.