Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.
70
J. I. KRASZEWSKI

ruszyć się nie było można, a ciżba powiększała się co chwila.
Nagle od strony Paulińskiego kościoła ukazały się pochodnie, usłyszano gwar i krzyki; mnóstwo chorągiewek z orzełkami, z pogonią, niektóre tylko z barwami narodowemi, drobnych, wykradzionych czujności moskiewskiej, mignęły ponad głowami; parę większych przodowało biały polski ptak swobody i wesela, waleczna pogoń Litwinów, gdy powiały nad tłumy, z wszystkich ust odezwał się radosny, nieopisanego szczęścia, jakoby okrzyk wróżby. I do szału tego niejedna łza, niejeden płacz się wmięszał. Środkiem gęstych zastępów szli ludzie, niosący pochodnie, chorągiewki, chorągwie, przez Stare Miasto, garnąc za sobą zgromadzone tłumy, zdawali się chcieć z niemi razem zmierzać na plac przedzamkowy. Coś tchnęło jednocześnie na wszystkich myślą:
— Pod pałac namiestnikowski, do braci szlachty!
— Tak! Z tym orłem i pogonią, aby przypomnieć im, czyimi są synami.
Ale zaledwie od Paulińskiego kościoła poruszył się pochód ów ku rynkowi Starego Miasta, gdy zewsząd ujrzano obstępujące tłumy żandarmów. Jedni zajmowali drogi, drudzy na koniach w bród przez to morze niewiast, dzieci i starców kopnęli się bić, płazować, rozpraszać. W chwili jednej powstała wrzawa, krzyk, zamieszanie niesłychane... Masa ludzi bezbronnych zalewała tę garść żołdaków, migających dobytemi szablami i próżno chcących sobie utorować drogę.
Wdali głos jakiegoś starszego, przekleństwa zbirów, krzyki niewiast, śpiewy niedogasłe młodzieży, która rozpoczęła pieśń, szczęk wybijanych okien, brzęki szabel, które siekły i mordowały, zlały się w gwar straszliwy i dziki.
Oku też wśród tej ludzkiej fali, miotanej w różne strony, trudno było coś wyraźniejszego dopatrzeć. Dobywał się na wierzch żandarm, to znowu widać było ręce, co go