Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.
76
J. I. KRASZEWSKI

ledwie, zapłacony, zgodził się ostrożnie je odemknąć i wypuścić go na ulicę. O trzy kroki stał żołnierz, o pięć policjant pijany. Młot minął pierwszego, ale drugi go za rękę pochwycił.
— Wracam do domu z roboty, — rzekł cieniuchnym głosem młody chłopak — proszę pana!
— A czego się włóczysz po nocy, ćmo ty jakaś! Do cyrkułu!
Młot mimo nogi spuchłej, wyrwawszy się, był już o kilka kroków, i poszedł dalej, wymijając z kolei drugiego żołnierza, policjanta, żandarma, patrole. Wszystkich udało mu się jakoś ujść i znikł w ciemnościach. Z okna Jędrzejowa go żegnała krzyżem świętym, relikwjami świętego Bonifacego, i, choć noc była ciemna i mglista, dojrzała oczyma matki, że ujść mu się udało.
Gdy powróciła do łoża Franka, znalazła go w tej samej postawie, walczącego ze srogim bólem i osłabieniem niewymownem; pocichu prosił ciągle wody, ale głosu mu w piersi brakło. Spojrzawszy na matkę, ożywił się nieco.
— Gdzież Młot? — spytał, bo już zapomniał o jego odejściu.
— Jakto? Ale cicho!... Poczciwe, anielskie serce!... Przemknął się.
— Ale on ranny!
— O! I potłuczony — ale poszedł.
— O, co to za serce! Co za siła!
— Nie mów... to cię męczy. Ściśnij rękę, może się krew zatamuje, a Pan Bóg ześle doktora.
Noc była późna, głucha cisza, jak po burzy; w całem mieście spokój jakiś groźny, milczący, poważny. Jędrzejowa w rozpaczy, którą objawić się lękała, klęczała przed obrazem Matki Boskiej, gdy w parę godzin ktoś zapukał ostrożnie.
— Od Młota — rzekł przeze drzwi — Puszczajcie!...