Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.
84
J. I. KRASZEWSKI

— O! Niech ci Bóg nagrodzi!... Chodź!... Jak spojrzy na ciebie, sił mu może przybędzie.
Wydała się w ten sposób, że wiedziała o wszystkiem; ale w tej chwili udawanie było niebezpieczeństwem. Franek drzemał, ból jednak ciężki usnąć mu nie dawał... był strasznie blady. Gdy Anna weszła na palcach, nie widząc jej, poczuł ją i zerwał się z okrzykiem słabym. Oczy mu zapłonęły, drugą rękę położyć musiał na sercu.
— Anna! — zawołał głosem cichym. — Anna!
— To ja! To ja!
Ale zbliżywszy się, ujrzawszy go, biedne dziewczę, któremu na łzy zbierało się od pół godziny, rozlała się płaczem powstrzymywanym. Napróżno zakryła sobie oczy. Gdy je podniosła, ujrzała Franka zaczerwienionym, odżyłym; szukał jej ręki, aby ją do ust przycisnąć.
W milczeniu spotkały się ich oczy przez łzy, i żadne z nich nie poskarżyło się na tę boleść, której winni byli chwilę niebieskiego szczęścia.
— Franku! Bracie! — rzekła Anna; — zdobądź się na siłę!... Wstań! Musisz stąd wyjść. Mamy dla ciebie schronienie bezpieczne... Trzeba uciekać, dopóki całkiem nie rozednieje. Oto twój przyjaciel... dorożka czeka cię na rogu Świętojańskiej ulicy... my ci pomożemy... wszystko drzemie... przepuszczą nas... Będziesz-że miał dość siły?
— Przy tobie! — zawołał Franek, podnosząc się.
Ale w tejże chwili osunął się na łóżko i pobladł. Złamał go straszliwy ból w ręku; zacisnął zęby, zmarszczył czoło, wstał powtórnie; zachwiał się, lecz z pomocą przyjaciela i Anny zrobił kilka kroków. Jędrzejowa stała nieco opodal, płacząc, łamiąc ręce, szepcąc modlitewki.
— O, pragnęłabym, żeby stąd uszedł, i nie mogę się z nim rozstać... Jak on pójdzie, to biedactwo, straciwszy tyle krwi?... Jak mnie tu samej pozostać?!
— Pani przyjdziesz do niego, ile razy się jej podoba.