Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.
87
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

dawało niemal prawo życia i śmierci; jakiś drugi mężczyzna w pół mundurowo ubrany, z obliczem uśmiechniętego kota, który trafił na trop myszy, i żandarm wąsaty, namarszczony, coś nakształt przebranego w mundur drapieżnego zwierzęcia, któremu życie nadało charakter psa gończego, naszczekującego nawet, gdy niema na co.
— A! Dzień dobry, mospani Jędrzejowa! — odezwał się cyrkułowy; — przepraszam za ranną wizytę bez zameldowania — dodał szydersko. — A gdzieżto syn waćpani?
— Mój syn od kilku dni już na wsi! — odpowiedziała spokojnie matka pobożnem kłamstwem.
— Dokądże to?... Do dóbr swoich pojechał? — przerwał szydersko komisarz.
— Co tam asani pleść będziesz!... Franciszek Plewa — dodał drugi, czytając z karty — uczeń szkoły sztuk pięknych, lat dwadzieścia i... to on!
— A tak, to on! — rzekł cyrkułowy.
— Ale go niema, powiadam, na wsi — przerwała Jędrzejowa.
— Niechże waćpani nie łże! — krzyknął surowo żandarm. — Jego widzieli wczoraj, jak niósł chorągiewki z orzełkami, a potem się bił z żołnierzem. Są świadkowie!... Gdzie syn?!
— Od kilku dni powiedział mi, że jedzie na wieś z kolegą; nie widziałam go!
— Z jakim kolegą? — zapytał wicemundurowy.
— Albo tam ja ich wiem?!
— Jakto, żeby troskliwa matka nie wiedziała, dokąd syn pojechał?!
— Cóżto, on małe dziecko? — obruszyła się Jędrzejowa.
— Ale to kłamstwo! — rzekł cyrkułowy. — My wiemy, że wczoraj się dobrze uwijał i był ranny.