Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.
90
J. I. KRASZEWSKI

— Jeszcze i ty mi się w co wplączesz!... Co to takiego? — mruknął Czapiński — Do czego to?
— Ojcze, musiałam! — mówiła Anna, padając na krzesło. — Nie gniewaj się, proszę, a wierz mi trochę!...
— Ale mi choć powiesz, co to było takiego?
— Teraz nic, później wszystko.
I dziewczę wybiegło, płacząc, a stary emeryt ruszył tylko ramionami i pokiwał głową.
— Jeszcze i mnie starego w co wplącze! — rzekł.
Na te słowa właśnie drzwi się otworzyły i twarzyczka uśmiechnięta pana Edwarda wsunęła się do pokoju, a za nią młodzieniec, którego ranna wizyta ciekawością, z jaką się dokoła oglądał, zdawała się tłumaczyć.
— Cóż pan mówi o wszystkiem wczorajszem? — spytał.
— Byłeś tam pan?
— Ja?... ja byłem na posiedzeniu Towarzystwa. Tam przecie nie było ludzi porządnych; hałastra, dzieciaki, przekupki... Myśmy obradowali nad wykupem czynszów... Ale cóż pan powiada, jestże to rozum? Jest to zastanowienie? Oni gotowi Towarzystwo rolnicze narazić. Muchanów tylko zęby ścina. Towarzystwo... komitet...
— E! — syknął zniecierpliwiony profesor — już to wasze Towarzystwo swoje podobno zrobiło. Co po trupie, kiedy tylko śmierdzi, choćby był najukochańszy za życia!
— Jakto, profesorze? O! Czuję w tem wpływ panny Anny.
— Wpływ na mnie! — oburzył się, śmiejąc głośno Czapiński; — gdzieżeś to słyszał, by jaja kury uczyły?
— A dziś to tak jest, panie profesorze!
— Ale nie u mnie! — odparł profesor. — Towarzystwo było instytucją śliczną, pożyteczną, zacną; ale dziś rozprawiać o nawozach i wykupie, kiedy w mieście krew się