jutro, nim się Towarzystwo rozwiąże, spróbuje miasto raz jeszcze powołać je z sobą do czynu... a jego tam nie będzie.
Gdy tak pogrążony w dumach siedział ku wieczorowi, Anna, której niepokój w ciągłe się łzy rozlewał, nie wytrzymała, żeby się nie dowiedzieć o przyjacielu: przybiegła, śmiała, bo czysta na sumieniu, do łoża chorego, sama jedna, aby go słowem pociechy orzeźwić.
W tej maluchnej izdebce, o mroku, jakże ich cicha rozmowa spokojną była i słodką.
— Otóż — rzekł powoli Franek, biorąc jej drobną rączkę, którą do ust przyciskał — otóż całe może szczęście nasze, całe śluby moje, całe życie, Anno droga! Kto wie, co będzie ze mną, kto wie, co z nami? A ta godzina, którą dla mnie odkradasz, nie lękając się ludzi, obmowy, posądzeń, nie wzdrygając patrzeć na cierpienie... o, to niebieskiego szczęścia godzina! Ja jej nigdy, nigdy nie zapomnę! Nie jestże to najczystszy kwiat tego, co ziemia i życie dać mogą? Wierz mi, nawet ta słabość, rana, to kalectwo moje, coś dodają do tej szczęśliwości — jam rad, żem ranny.
— Mój drogi, — odpowiedziało dziewczę — jabym wolała mniej dziś tego szczęścia, krwią tak gorzko zaprawnego, a ciebie zato widzieć takim, jakim byłeś — nie z tą boleścią, którą musisz tłumić w sobie, która ci na twarz mimo twej woli się wybija. Nie mów, marzmy o przyszłości, uspokój się!
— Cóż się dzieje w mieście?
— Miasto spokojne, ale drży...
— Spokojnem być nie może.
— Mówię ci, pozornie przynajmniej, żadnego śladu ruchu, jak gdyby wszelką myśl manifestacji odrzucono.
— Cóż? Chybaby zmieniły się plany?
— Zdaje się... śpij, odpoczywaj i myśl o twoim obrazie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.
93
DZIECIĘ STAREGO MIASTA