Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.
97
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

Idę spać parę godzin, potem do roboty. Trzeba rozporządzić kohorty, rozesłać ludzi, rozgrzać serca i... przysposobić się do ucieczki, bo, kto wie? A tu, przyznam ci się, kasa moja i patrjotyczna wynoszą razem złotych ośm, groszy sześć. E, jakoś to będzie! Nie frasuję się. Dobranoc!
Ścisnęli się za ręce. Młot wybiegł, ale się zawrócił od progu.
— Hę! — zawołał. — Gdybyśmy oprócz dobrej nocy na wszelki wypadek powiedzieli sobie: Do widzenia u Abrahama!... Mnie może co spotkać!
— A widzisz!... Nie kochasz, a marzysz nie wiedzieć o czem!
— Prawda! To głupstwo... Ale niech cię pocałuję w czoło; nie bój się, chorej ręki nie dotknę.
Gorący pocałunek położył mu na czole i znikł.
Widzenie Anny, rozmowa z Młotem, ból, choroba, tęsknota, wszystko to razem rozpłomieniło Franka. Pomyślał o matce, jakby ją przeczuł, bo właśnie i ona wsunęła się do jego izdebki.
Bała się zdradzić syna. Czując, że ruchy jej policja śledzić może, nie śmiała przyjść we dnie; ale od połowy dnia latała po mieście, przesiadając z dorożki do dorożki, aby pobałamucić szpiegów, i odkryć, czy jej nie śledzą. Wchodziła do znajomych i wykradała się od nich tylnemi drzwiami; trzy razy przemieniała ubranie, naostatek dobiła się do Smoleńskiego hotelu; tu odprawiła dorożkarza, weszła aż na trzecie piętro w białej chustce, a powróciła osłonięta czarno i pociemku dopadła schronienia syna.
Biedna kobieta była znużona, pot lał się z niej kroplami; przywykła do siedzenia, zdyszaną była i osłabłą. Franek, nie wiedząc o niczem, a widząc ją tak pomieszaną, ręce jej tylko całował.
— Co to ci, matuniu?