Gdy się las rozrzedzać począł, a mrok padał coraz gęstszy przez poplątane drzew gałęzie, krwawo przeświecającą się ujrzeli łunę pożaru. Wioska za łąką i groblą leżała jeszcze o małe pół mili, a już ogień oświetlał kraj cały i drogę, którą przebywać mieli spieszący na ratunek. Wyjechawszy z lasu, postrzegł stary Graba, że to, czego się dotąd domyślał, było na nieszczęście prawdą: wioska jego paliła się, a wicher gnał płomienie ze stodół na stodoły, i rzęd gumien włościańskich, napełnionych zbiorem jesiennym, cały prawie wystawiony był na pastwę ognia.
— O! wolałbym sto razy, żeby moje stodoły i toki spłonęły! — zawołał z uczuciem Graba. — Biedni ludzie! biedni ludzie!
I wyprzedzając drugich, zaciął silnie konia, który sił ostatnich dobywszy, poskoczył naprzód, wyminął dotąd na przedzie jadącą Irenę i posunął się, parskając, znajomą sobie groblą.
Straszny lecz majestatycznej piękności był widok pożaru. Czarne już niebo rozświecało się kłębami krwawego dymu; lasy pobliskie, wieżyczka cerkwi, biały front kaplicy, jaśniały oblane jaskrawym blaskiem. Gumna, jak stosy pogrzebowe, pałały to żółtym, to czerwonym, to sinym płomieniem i dymem; czerwone jego kłęby, jak wielka zasłona, wahały się nad wioską, rozdzierane wiatrami, posuwane na różne strony. Trzask upadających budowli, po którym płomień z nową gwałtownością wybuchł, krzyk ludzi, żałobny dźwięk odzywających się dzwonów i głuchy szum wichru jesiennego, towarzyszyły chórem tej klęsce. Im bardziej zbliżali się jadący, tem jaskrawiej oblewało ich złowrogie światło, tem wyraźniej dochodziły uszu krzyki, na które serce
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.
— 101 —