I w mgnieniu oka lud miejscowy i przybyły drapał się już na budowlę, ale w tejże chwili dał się słyszeć jęk bolesny:
— Chaty się palą! chaty goreją!
Graba wyrwał się, przelatując ciasnym zaułkiem między dwiema palącemi się stodołami, i przesunął szybko w ulicę ku domostwom. W istocie rzęd chat, stojących, wedle zwyczaju, naprzeciw stodół, w szerokiej budowany ulicy, chociaż nie tak niewolniczym sznurem jak gdzieindziej, poczynał płonąć już także.
Tu zgromadziła się największa kupa ludzi, bo każdy albo ratował co mógł, albo płakał z załamanemi rękami nad tem co już stracił, albo truchlał, obawiając się o zagrożone.
Jedna chata, cała objęta płomieniem, paliła się nad inne silniej i prędzej. Ludzie w podwórku zrzucali uratowane sprzęty; w tem przeraźliwy, wszelki głos tłumiący krzyk kobiety dał się słyszeć, która ku domostwu, nad głową wzniesone i załamane ręce trzymając, leciała.
— Dziecię moje! moje dziecko! gdzie dziecko?
Mąż ze spuszczoną głową stał milczący, ona wiła się rozpaczająca. Płomień przez sień rozpaloną już sięgał do wnętrza, pełnego dymu.
Posłyszeć krzyk ten, obejrzeć się, spytać i w mgnieniu oka poskoczyć do drzwi chaty, nie kosztowało chwili namysłu staremu Grabie. Syn, który za nim spieszył, ujrzawszy to, osłupiał na moment, zastanowił się i zdrętwiał w miejscu; ale gdy ojca powracającego nie widział, pędem rzucił się we drzwi domostwa, które coraz rozpalało się bardziej, i zniknął w kłębach dymu.
Ludzie, kochający pana jak ojca, z krzykiem przerażenia otaczać poczęli chatę, rzucając ratunek budowli.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.
— 103 —