Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.
— 110 —

Gdy nadchodził, Graba kończył rzecz swoją do włościan temi wyrazy, pełnemi serca:
— Teraz, dzieci moje, nie płakać i narzekać, ale podwójnie pracować nam potrzeba. Z mojej strony uczynię dla was wszystko co tylko mogę, ale wy także rąk nie opuszczajcie. Bóg dopuszcza klęski na ludzi, aby ich sprobował, czy Jego łaski są warci. Lasu dam, pomoc dam, o chleb bądźcie spokojni, bo go wam nie zabraknie; a koło chat zawińmy się po naszemu, bo zima blisko!
Prawie rozweseleni odeszli pogorzelcy, gdy Jerzy nadszedł i gospodarza pozdrowił z uszanowaniem.
— Tak rano jużeś pan wstał? — spytał podnosząc się z ławki na ganku pan Graba. — Czy nie przeszkodziło mu co do snu?
— Trochę, niespokojność widzenia i słuchania pana. Taić nie będę, że przywykłem do gnuśnego snu długo na dzień, ale dziś tego złego nałogu się wstydzę.
Graba spojrzał w oczy.
— Winszuję panu — rzekł. — W istocie, to co zowią fałszywie cywilizacją, zwykło objawiać się wszelkiego rodzaju wykwintem i zbytkiem, przekręceniem żywota na nic; i są ludzie co dowodzą, że to jest konieczna wynikłość cywilizacji: nie naśladujmy przecie w tym względzie Zachodu. W stolicach, po każdym balu, wołają demokratyczne dzienniki: ilebyto ubogich rodzin kosztem tym nakarmić można! Na każde takie wołanie dowcipni gazeciarze przeciwnego stronnictwa odpowiadają: policzcie, iluto karmią wyrobników bale i zbytki pańskie! Tak jest, ale źle jest. Jeśli w ciele ludzkiem żyje część jedna kosztem drugiej, zowiemy to chorobą; tak samo i w ciele społecznem. Zbytek karmi, to