skórą wyszytych rajtuzach mężczyzna, ze stęplem w ręku, siwe oczki brwią chmurną okryte wlepił we mnie zaraz w ganku. Zdawał się oczekiwać zapytania. Ja tymczasem mierzyłem go oczyma nawzajem, chcąc odgadnąć, coby zacz był. Twarz poryta zmarszczkami, wąs zawiesisty, usta rumiane, przy uchu kolczyk, bokobrody wymiarów olbrzymich, do góry podczesane, dopełniały fizjognomji; z pod lisiurki przeglądał tombakowy łańcuch z dewizkami, należący, jakem się domyślił, do ogromnego srebrnego zegarka.
— Pan Koniuszy jest w domu? — spytałem dość grzecznie (wiecie, że jestem zawsze grzeczny, nawet gdym najbardziej zmęczony i znudzony).
Sługus (gdyż niewątpliwie byłto sługa) obejrzał mnie i powóz uważnie, wyjął powoli z ust kłak, który dopiero teraz pod wąsami spostrzegłem, i odpowiedział mi, splunąwszy, dość ochrypłym głosem:
— A jest.
— Wszak będę się mógł z nim widzieć?
— A czemuż nie?
Postąpiłem krok.
— Wskażcie mi, proszę — rzekłem — gdzie mam iść?
— Prosto do sali — rzekł szpakowaty — a potem na prawo.
— Bez oznajmienia? — spytałem.
— Albo co? — rzekł zdumiony sługus.
Dopierom sobie przypomniał, że jestem na wsi i że tu inne muszą być obyczaje, i rozebrawszy się, puściłem się w podróż odkryć za szanownym dziadem.
W sieniach na łosich rogach wisiały trąby, torby, harapy, smycze, obróże, dwa zające i pęk jarząbków.
— Jużciż — rzekłem w duchu — siedmdziesiąt-letni
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.
— 16 —