z górą starzec nie może być myśliwym: ludzieto sobie tak gospodarują u niego; znajdę go pewnie w wygodnem krześle u kominka.
To mówiąc, otwarłem drzwi tak zwanej sali i wszedłem do ciemnej dość izby, której okna wychodziły na zarosły brzeg Słuczy. Ściany okryte były starym papierem, wypłowiałym, w jakieś dziwne desenie: na łodygach kwiatów olbrzymich przechadzały się tam panie i panowie, pasterki i pasterze. Od sufitu wisiał porcelanowy pająk, okapany woskiem. Kanapa i krzesła były niegdyś białe ze złotem, wybite spłowiałą cytrynową trypą. Dwa stoły, dwa piece kaflowe po kątach (w których się właśnie paliło), otoż i cala prawie sala; zresztą żywej duszy. Wedle skazówki, płynąłem na prawo, zkąd donośny głos mnie dochodził; mimowolnie słyszałem odłamek rozmowy:
— A byłże na miejscu?
— A był jaśnie panie.
— I pewnie wie, że łosie są w ostępie?
— Mówi, że napatrzył.
— A obławaż nakazana?
— Jeszcze wczoraj.
— Cóż u stu rejmentów djabłów, że dotąd nie wyszła! Powinna być na miejscu! Posłać zaraz gumiennego, polowego, gajowych z harapami, niechaj pędzą spóźnionych!
Właśnie na te wyrazy wszedłem do pokoju na prawo.
Dwóch ludzi stało w borsuczych torbach u drzwi przeciwnych, a jakaś figurka dobrze siwa, maleńka, trochę otyła, pękata, szerokich ramion, przechadzała się po pokoju: w takiej samej, nowszej tylko trochę, zielonej lisiurce, od widzianej już w ganku, z harapem
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.
— 17 —