przez plecy, w butach juchtowych i czapce na ucho zarzuconej.
Ten jegomość zmierzył mnie stojącego w progu, ubranego wytwornie, okiem nieufnem, zdziwionem; głos zamarł mu na ustach.
— Chciałbym widzieć się z panem koniuszym: nie powie mi pan z łaski swojej gdzie go znajdę?
— Pana koniuszego Sumina?
— Tak jest.
— A po kiegoż on djabła jegomości?
— Przybyłem do niego.
— Do niego? Pewnie z jakim interesem?
— Bez żadnego interesu, chęć poznania go tylko.
Mały staruszek nie dowierzając poglądał mi w oczy; ja wzdychałem, użalając się w duchu na tyranję, z jaką słudzy biednemu starcowi nawet widzieć się nie dają z przybyłymi do niego.
— Cóż to on taki ciekawy — mówił dalej stary — że pan go poznać chcesz?
— Pozwól pan, żebym mu się dalej nie tłumaczył — odparłem trochę żywiej — Mogę się z nim widzieć?.
— A toż go widzisz mój paniczyku! widzisz go! Ja jestem koniuszy Sumin.
Cofnąłem się osłupiały o kilka kroków, nie mogąc pojąc, żeby ten człowiek miał być dziaduniem, któregom uporczywie wystawiał sobie bezsilnym, drżącym, sparaliżowanym starcem. Perora przygotowana na powitanie uleciała, słowa nie znalazłem w ustach.
— Jestem Jerzy Sumin! — wybąknąłem pomięszany zbliżając się z uszanowaniem.
— A! Juraś! Jurek! pan Jerzy! Ki djabeł! ktoby się spodziewał! ha! ha! ha! ha!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —