I stary rzucił mi się w objęcia.
— Jurko! dalipan! poczekaj! Ma rysy familijne! Szelma jestem, że ma! Hej! Malcowski! Janie! Pawle! Macieju! Służba! odwołać polowanie! Niech-że się napatrzę: raźny, dalipan, chłopiec, tylko trochę wymokły! Otożem ci rad! Ale kie licho zapędziło cię aż w poleskie lasy i bory?
— Przyjechałem umyślnie z Warszawy dla poznania kochanego dziada.
— Dziada! dziada! nie nazywaj-bo mnie tak waszeć; już lepiej koniuszym, czy jak sam sobie chcesz. Patrzaj go: umyślnie z Warszawy! Ani chybi, myśliwy być musisz i zachciało ci się polować.
— O nie!
— Jakto! nie jesteś myśliwym? a cóż?
— Na nieszczęście nie jestem, ale nim być mogę.
— O ba! nie łatwo! Ale siadajże i rozgość się.
Gdyśmy to mówili, służba w ogromnej liczbie gromadziła się u drzwi. Było coś patrjarchalnego w jej fizjognomji poufałej i uśmiechniętej. Mój dziad wydał rozkazy, żeby natychmiast rzeczy moje znoszono na górę, a sam dobywszy kluczów na sarniej łapce z głębokiej kieszeni, otworzył szafeczkę, wyjął butel z gdańską wódką i kawał piernika.
— Strudzonym podróżą te kordjały służą — rzekł mrugając ku mnie — nie prawda? Do waszeci, panie Jerzy!
Kochany Edmundzie, rozpaczam, żebym ci resztę godnie potrafił opisać, a nadewszystko moje osłupienie, podziwienie co krok i głęboko uczuty zawód. Spodziewałem się nudzić, ale nigdy w ten sposób: myślałem, że znajdę bezsilnego starca, otoczonego wszystkiemi wy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.
— 19 —