godami życia, pielęgnowanego, kaszlącego, poważnego: a wpadłem na poleskiego Nemroda, krzepkiego i silnego jak łoś, żywego i ruchawego, noszącego klucze w kieszeni, pijącego najmniej cztery razy wódeczkę, zajadającego bigos i kiełbasę wędzoną, i siedm razy na tydzień jeżdżącego na polowanie na wózku, który od pierwszej próby takiemi mnie kolkami obdarzył, że myślałem, iż umrę na miejscu.
Chcesz poznać pana koniuszego, miej jeszcze trochę cierpliwości i doczytaj list do końca. Zaraz pierwszego dnia (aussitôt arrivé, aussitôt pendu) musiałem jechać z nim i całym jego dworem na polowanie na łosie. Dano mi jakąś przedziwną gwintówkę, która musiała ważyć ze czterdzieści funtów, bo mi ramię od niej zcierpło; uziąbłem, zakatarzyłem się, opiłem prostej wódki (bo gdańska nie wyjeżdża na łowy), zakąsiłem zimną kiełbasą, i powróciłem wieczorem, wśród śpiewu myśliwych, chórem intonujących:
O Boże! cóżto za kraj barbarzyński, jakie obyczaje! Na wieczerzę dano mi, przywykłemu do wytwornej kuchni Marego, potrawy jakieś starożytne, patrjarchalne, o których wyobrażenia nie miałem. Podniebienie moje i ja osłupieliśmy z podziwienia. Wystaw sobie krupniczek z wędzonej gęsi, jakąś przedpotopową kaszę ze słoniną i pieczyste (dla mnie dodane) suche jak panna M... A winko! a! a! Czemuż cię tem słodko-kwaśnem winkiem dni powszednich poczęstować nie mogę?! Był to garncami sprowadzany węgrzynek z sąsiedniego miasteczka, który zbliżał się do osłodzonego octu. Nie dziwiłbym się, gdyby go w aptecznych butelkach z sygnaturkami zamiast mikstury podawano. Pan koniuszy