— A! to o nich mówi pan kapitan — zawołałem, widząc, że dziad mój każe mi grać komedję, i natychmiast posłusznie przyjmując rolę moją. — Właśnieśmy się do nich wybierali.
Kapitan spojrzał na nas po kolei i zamilkł.
Wkrótce potem, pożegnawszy go serdecznie i po pięć razy przynajmniej, przy stoliku, u progu, w sieniach, na ganku, na stopniu bryczki i w bryczce, powtórzywszy serdeczne dzięki, odjechaliśmy z moim dziadem.
Pan koniuszy do pół drogi milczał jak zabity, sapał tylko ze złego humoru, aż nareszcie, jakby mimowoli, wyrwało mu się:
— Zjesz djabła! zjesz djabła!
— Jużciż nie ja? — spytałem go, śmiejąc się.
— A! a! to waść! — zdawał się przebudzać. — Posłuchajno — rzekł — ten łotr kapitan wyzwał nas na to szelmowskie polowanie, żeby się dowoli z nas nakpić.
— Wszystko to być może.
— Jak na dłoni! Posłuchaj, czas pomówić otwarcie.
— Zawsze mówię otwarcie.
— Ba! człowiek nawet otwarcie czasem mówiąc, kłamie, ale my między sobą, rozumiesz, z serca do serca. Czy to prawda, żeś stracił cały majątek?
Tak nagłe i niespodziane pytanie zmięszało mię.
— Zkądże ta wiadomość? — spytałem.
— Zkąd ona jest to jest, ale czy prawdziwa?
— Nie mam się z tem co taić: ubóstwo nie hańbi.
— Tak, to pewna, moje serce, ale bezrząd i marnotrawstwo nie zdobi człowieka. Mów-że mi prawdę!
— Jeżelim stracił — odrzekłem z pewną dumą, ubodnięty tonem, z jakim to mówił pan koniuszy — jeżelim stracił, to własne moje i nikogo o nic nie proszę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.
— 41 —