jakiego dotąd względem mnie nigdy nie przybierał, tak kończył dalej:
— Chcę wiedzieć, co jeszcze masz, panie Jerzy, aby ci, jeśli można, poradzić. Nie myślę, żebyś się tu bardzo bawił z nami wieśniakami; zobaczymy co dla ciebie zrobić można.
— To znaczy, że pan koniuszy jakimkolwiek kosztem chcesz mnie się pozbyć — odpowiedziałem. — Nic łatwiejszego, nie proszę o nic, a jutro odjadę.
Mówiąc to, sam dobrze nie wiedziałem dokądbym mógł odjechać: w dziwnym natłoku myśli, Kaukaz i Algier, Hiszpanja i Ameryka z kolei mi się ukazywały.
Dziad mój, nie zmięszany, ruszył ramionami i spytał:
— Panie Jerzy, czy waćpan masz mnie już za takiego samoluba, co iskry życzliwości nie ma w sercu? Ja cię nie odprawiam, ja się ciebie nie pozbywam. Ale — dodał klnąc — to ten łajdak, z pozwoleniem, kapitan wszystkiemu winien: żółć mi się rozlała. Słuchaj-że niech dopowiem. Nie będę taił, że mam tu krewnych, mam powinowatych, mam różne osoby, dla których w ciągu życia zaciągnąłem obowiązki: majątek mój w większej części ma już przeznaczenie...
— Ale na Boga! panie koniuszy, któż pyta o majątek, któż się do niego wdziera?
Znów ruszył ramionami, uderzył się niecierpliwie po kolanach i zawołał:
— Słuchaj-że, do kroćset djabłów! panie Jerzy. Zróbże choć to dla dziada, żebyś mu się dał wygadać.
Zamilkłem; on ciągnął dalej:
— Przecież nie myślę zupełnie wydziedziczać pana Jerzego: zostawię ci pamiątkę, to pewna. Wiem, że mnie nie zrozumiesz, gdy ci powiem, że serdecznie ko-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.
— 43 —