chając w tobie krew własną, pragnę cię jednak ztąd się pozbyć. Mocno życzę, żebyś gdzieindziej obrał stanowisko rekolekcyjne. Nie umiem ci się z tego wytłumaczyć, lub nie chcę, nie potrafię się z tego wyplątać: posądzić mnie musisz o coś. No! do kroć kaduków! myśl już sobie co chcesz, kocham cię, jak zbawienia pragnę, no, a radbym, żebyś sobie ztąd jak najprędzej jechał.
Osłupiałem, ale nie miałem siły gniewać się na starego; wrzało coś w nim, jakaś myśl, jakaś, powiem, namiętność, której natury dociec nie mogłem. Całe jego postępowanie mgłą dla mnie było pokryte.
Jego głucha walka z kapitanem, niepokój, obawy niepojęte i wiele tajemniczych w domu postępków, oznajmywały mi, że po za szrankami życia, które znałem, było coś zakrytego, dla mnie nie dojrzanego a ciekawego; nie bez urazy wszakże, ale ze śmiechem przyjąłem to oświadczenie, mówiąc tylko:
— Jutro jadę, panie koniuszy.
— Ba! jutro jadę, nie wiedzieć dokąd, z gniewem w sercu: tego ja nie chcę. Ale dalipan, ba! cóż robić, powiedz-bo mi szczerze — ścisnął mnie za ręce — co ci się zostało?
Kończąc tę rozmowę, dojeżdżaliśmy do karczmy, z której światło nagle padło na twarz starego, i ujrzałem ją tak dziwnie zmienioną, tak przewróconą, żem się zadziwił niepomału.
— Cóż panu koniuszemu przyjdzie ztąd — odparłem — jeśli o tem wiedzieć będziesz? Co do mnie, bądź pewien, że nie przyjmuję nic dlatego właśnie, iż wolałbym żebrać u obcych, niż być posądzonym o chciwość, interesowność, której nie miałem nigdy w sercu. Chcesz
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.
— 44 —