— Mogliby nam wyśmienicie dać skarbowych.
Na te słowa wszedł mój dziad, który już się wybierał na polowanie.
— Co to jest? — spytał — waści koczyk upakowany?
— Jadę, panie koniuszy, to jest idę może, bo w miasteczku, choć są konie do najęcia, dostać ich nie można.
— To być nie może — rzekł stary, uśmiechając się nieznacznie. — Pan Staś nie umiał szukać: tu jest z dziesięciu furmanów.
— Słowo honoru — rzekł Staś poważnie, kładąc rękę na piersi — koni szukałem wszędzie i dostać nie mogłem.
— Czy nie do Brześcia się najęli, bo to oni zawsze o tej porze jeżdżą z mąką?
— A właśnie — odparł Stanisław.
— Ale po cóż się spieszyć? — podchwycił koniuszy, idąc ku mnie.
— Muszę — odpowiedziałem krótko i sucho.
Stary odprawił Stasia grzecznem skinieniem i usiadł w krześle, niegdyś złoconem, poważny, spokojny. Wczorajsza burza już się w nim była uśmierzyła i przeszła.
— No — rzekł — nie gniewaj się mój Jerzy; na pamięć ojca twojego i matki proszę cię o to, nie gniewaj się na starego. Słowem uczciwem szlachcica ręczę ci, że nie obojętność, nie sknerstwo, jakbyś sądził, mówiły wczoraj przezemnie!...
Milczałem. Pan koniuszy dłoń mi wyciągnął: uścisnąłem ją i odpowiedziałem po chwili:
— Wszystko to być może, wierzę; ale chcesz pan sam, żebym pojechał: mówiłeś mi to wczoraj. Jadę, a jeśli koni nie znajdę, pieszo pójdę. Pójdę bez gniewu, ale z żalem i smutkiem; posądzony o chciwość, o rachubę, pozostać tu nie mogę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.
— 48 —