glądać na miasteczko i okolicę, a czasem strzela tu do celu. Poprowadził mnie z sobą. Zagadaliśmy się tak, że koniuszy, począwszy o Stanisławowskich czasach, wplątał się w tak rozciągłe opowiadanie, iż słońce miało się już ku zachodowi, a my jeszcze na ławce siedzieli. Jesienny chłodek dobrze się czuć dawał, wiatr smagał zachodni, czerwonawe promienie słońca oświecały zasłane pajęczyną pola: nagle wśród tej ciszy, wśród spokoju, słyszymy tętent i gwizdnienie.
Dziad mój pobladł, wstrząsnął się, podniósł nagle z ławki, spojrzał na mnie, zawahał czy iść, czy zostać, potem z bardzo widocznym niepokojem na twarzy, rzekł: — Zaraz powrócę! — i zniknął.
Szybko znikł mi z oczu. Nie mogłem pojąć co to wszystko znaczy, gdy z ciekawością wpatrując się w dziedziniec, postrzegam z za drzew, przed gankiem, kobietę na koniu siedzącą, za nią dwóch ludzi wytwornie ubranych, śliczny koczyk i jakąś w nim drugą panię. Widzę jak się mój dziad zbliża, jak wita i szybko uprowadza je do pokojów, a Malcowski prędzej jeszcze konie i powóz zapędza do stajni.
Kazał mi wprawdzie czekać na siebie, ale widząc, że to coś zagadkowego, nie myślałem go wcale słuchać i pospieszyłem ku dworowi. Spotkaliśmy się w pół dziedzińca. Stary był pomięszany i bardzo niezręcznie udawał obojętnego.
— Ktoś przyjechał? — spytałem.
— A! a! to ktoś z sąsiedztwa, osoba dziwaczna... znajoma... to jest, byłem jej opiekunem; czasem mnie odwiedza... dosyć pospolita figura! Czy przyjdziesz do nas? — spytał, poglądając mi w oczy.
— A jakże, idę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —