— Bo ty może się znudzisz, lub może cię to ambarasuje. To dziwaczna kobieta. Gdybyś chciał, mógłbyś pozostać u siebie. Rób jak ci się podoba: nie zmuszaj się, proszę, do żadnych grzeczności, wiem, że wolisz być sam-na-sam.
— Ale nie! Owszem idę i pomagam panu koniuszemu bawić gości.
— Ja-bo wiem, że ciebie to zmęczy, a ty potrzebujesz wypoczynku przed drogą.
Wyraźnie odpychany, postanowiłem koniecznie zobaczyć te panie. Śmiejąc się, wziąłem dziada pod rękę, choć się okrutnie krzywił, i z nim razem wszedłem do tak zwanej sali.
Pozwól mi długo, obszernie opisać ci, kogom tu zastał. Czuję, że ta chwila, chwila wielka i uroczysta, jest ważną w mojem życiu. Nie śmiej się, nie śmiej! Nie jest to miłość, jakich sto przepłynęło po wierzchu serca, nie dotknąwszy go: jest to jakieś uczucie wielkie, święte, szacunku godne, jest to gwałtowna namiętność, jakiej wyobrażenia nie miałem. Ja, co dotąd mówiłem po dziesięciu dniach: on se lasse de tout mon ange[1], jeszczem się jej widokiem a mojem cierpieniem nie znużył, nie przesycił! Słuchaj więc, słuchaj, czytaj, jeśli list ten, pisany szkaradnie, będziesz miał cierpliwość wydecyfrować.
Koniuszy z widoczną niechęcią i nie bez oporu nawet, wszedł ze mną do salonu; bladł, czerwieniał, jak na uczynku pochwycony złoczyńca, i niekiedy machinalnym ruchem, do którego przywykł, targał się z lekka za szpakowatą czuprynę, przechylając głowę. W sali palił
- ↑ Liaisons dangereuses.