Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.
— 64 —

i nie łatwo dowiedzieć się mogłem. Chciałem posłać Stasia na wywiady, ale ten teraz sparaliżowany wstrzymanym wyjazdem, był do niczego.
Gdym się nazajutrz przebudził i wysłał go dowiedzieć się o gościach, już ich w Turzej-Górze nie było: raniuteńko wyjechały panie, jedna, wedle zwyczaju swego, konno, druga powozem. Znikły jak sen; i gdym wszedł do sali, w której je wczoraj widziałem, gdzie spędziłem tak rozkoszny i ożywiony wieczór, przypomnienie świeże zdało mi się marzeniem nocnem.
Koniuszy ponuro, zamyślony siedział przed kominem wygasłym, sparłszy ręce na kolanach; zdawał się starszy niż wczoraj, a na twarzy jego niepokój, smutek, głębokie malowało się strapienie. Powitał mnie milcząco, a nie ze zwykłą rubasznością swoją. W jego spojrzeniu na mnie było coś nakształt stłumionej niechęci i gniewu; przecież był bardzo grzeczny. Po zwykłych pytaniach i oddanem wzajemnie dzień dobry, nie mogłem wymódz na sobie, abym nie spytał, co się stało z wczorajszem zjawiskiem. Spojrzał na mnie kwaśno.
— Te panie?... pojechały sobie do domu.
— Tak spiesznie? tak rano?
— Nie chciałem ich zatrzymywać — odpowiedział. — W kawalerskim domu goście to niewygodni: nie wiedzieć jak ich przyjmować.
Po przestanku, spytałem: — kto była panna Irena?
— Młokosy! trzpioty! — rzekł stary, ruszając ramionami — każda piękna a niegłupia kobieta zawraca wam głowę na kwadrans. Nic statku! nic statku! Już i waści się roi panna Irena! Porzuciłbyś!
— Panie koniuszy! zkądże te wnioski? Co innego