nam wątku do snucia myśli, które z tej przędzy wywijały się różnobarwne i leciały w te krainy niepamięci, gdzie jak na dnie mórz, koralów i konch perłowych, tyle ich ukrytych, zapomnianych tonie. Towarzysz nasz oprócz złego humoru, tajonego usilnie, nabrał jeszcze na przejażdżce, pasując się z koniem, zniecierpliwienia i gniewu.
Jechaliśmy zwolna po nad brzegiem lasu, który dotykał do stawu. Z jednej strony nachylały się nad nami gałęzie suche drzew, ogołocone prawie z liści i sosen zielonych; z drugiej na piasek żółty pluskały fale, wiatrem poruszone; wąska ścieżyna snuła się między lasem a wodą. Cisza uroczysta, cisza wsi była nad nami; zdala tylko turkot wozu, krzyk gęsi lub rozmowa wieśniacza, dolatywały nas niekiedy. Irena zamyśliła się i wskazując krajobraz przed nami, zawołała:
— Mój Boże! możnaż pożądać miasta?
— Spytaj pani o to tego łotra Jerzego — rzekł złośliwie koniuszy, który się pluszcząc w stawie do Ireny przybliżył.
Ona spojrzała na mnie ciekawie, ale jakby bez odpowiedzi mojej wyczytała z oczu, żem w tej chwili wcale miasta nie pożądał i nie tęsknił za niem, odezwała się:
— Ci tylko miasta pragną i miastem żyć mogą, co myśleć nie chcą, co nie są w związku z Bogiem i stworzeniem; próżni uczucia i myśli, sztucznem żyjąc życiem, pragną zadurzyć się i zagłuszyć, chcą życie uczynić igraszką. Wśród tego zgiełku i wrzawy, wśród tego tłoku wrażeń, rozszarpujących wewnętrznego człowieka, możesz on mieć czas pomyśleć o sobie, o Bogu?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.
— 72 —