— Oddawna tu mieszkam — odpowiedział mi spokojnie z pół-uśmiechem — a pan?
— Ja jestem Zapadlisk dzierżawca.
— A! cieszę się, że pana poznaję: wiele już o nim dobrego słyszałem — rzekł czysto po polsku, i skłonił mi się bez żadnej zbytniej pokory, owszem z pewnym nawet protekcjonalnym tonem; ja jemu wzajemnie. Wszystko to, i figura, i obejście poczęły mnie mocno zastanawiać.
— Któż pan jesteś? — dodałem.
— Ja? ja jestem obywatelem tutejszych stron, a bratem pańskiego jurisdatora.
— Brat pana Dolskiego?
— Do usług, Dolski, Piotr Dolski.
— Jakto? brat rodzony.
— W tym stroju? w tym stanie?
— W stroju i w stanie, który mi się podoba, który sobie obrałem i w którym mi bardzo dobrze — odparł, wziął dzbanek i poszedł ku wałom; a ja nie mogąc gonić go, ani mu się chcąc naprzykrzać, pojechałem dalej, z zaostrzoną do wysokiego stopnia ciekawością.
Za powrotem do domu rozpytywałem ludzi o niego: wszyscy go znali, ale nikt o nim nie chciał mi mówić szeroko, może przez obawę, aby panu swojemu w osobie brata nie chybić. Musiałem poprzestać na ogólnikach. Droga często mię wiodła około wałów, ale go już tam spotkać mi się nie trafiło. Poszedłszy dni temu kilka dopiero na toki, zetknąłem się z nim najniespodziewaniej w lesie. Ubrany był jak prosty budnik: w łapciach, z torbą borsuczą, strzelbiną na plecach i psa miał z sobą.
Oba myśliwi, poczęliśmy rozmowę na stopie równości
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.