i kładę koło siebie. Ja także zmarły jestem jak to wszystko: dobieramy się systematycznie.
Prawda, piękne panie, to ciekawe? — spytał, śmiejąc się gorzko. Moja pani Lacka marła mi, spierając się na ręku, przecież nie wyrywała się już: jakaś chciwa ciekawość pociągała ją ku temu.
— Wszystko to — mówił Piotr z zapałem coraz wzrastającym — dziwne jest bardzo, a każdy dziw czemś się tłumaczy: szaleństwem, bolem, głupstwem. Wiecież co mnie wpędziło tutaj? Panie jesteście ciekawe: powiem chętnie.
Dawno już temu, bardzo dawno, stał domek szlachecki w lasku z sosen i brzóz: w tym domku żyła piękna dzieweczka, a obok niedaleko mieszkał młody chłopak, który ją kochał, i myślał głupi, że dosyć kochać mocno, żeby być szczęśliwym! Ona kochała go trochę, jak się kocha to, do czego się przywykło; ale gdy przyszło dla niego wyrzec się nadziei sprzedania się drogo, powiedziała mu: — Tyś ubogi, ja twoją być nie mogę! — Wszak prawda? — spytał mojej towarzyszki.
Pani Lacka upadła i zemdlała.
Piotr rzucił się do niej: wynieśliśmy ją na świeże powietrze, pokropiliśmy wodą, i gdy otrzeźwiona otworzyła oczy i przyszła do siebie, biedny włóczęga, klęcząc u nóg jej, całował jej ręce, nazywając ją słodkiemi, pieszczotliwemi imionami młodości. Ale to trwało niedługo: po pierwszych wyrazach przemówionych, panią Lackę opanowała bojaźń znowu, a pana Piotra rozpacz.
— Dla sukienki — zawołał — dla błyskotki, dla marnych świecidełek, zabić szczęście, które nie wraca, stracić młodość, poświęcić serce, zgubić człowieka?! a!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.