— A wszakto już blisko roku jak waćpan z nami? — zapytał.
— Blisko roku — odpowiedziałem z westchnieniem.
— No! a do miasta?
— Po cóżbym pojechał? interesu nie mam.
— A tak, trochę pohulać?
— Toby mi dziś nie smakowało.
— Patrzcie, jaki filozof!
I chodził, i mruczał ciągle coś niezrozumiałego; słyszałem tylko w przestankach:
— Kat go wie! kat go wie!
Z rozmowy dowiedziałem się od pana koniuszego, że doskonale wyliczyć mógł ile razy byłem i jak długo bawiłem w Rumianej.
— Zkądże te wiadomości? — spytałem.
— Zkąd? alboto nie wiedzą sąsiedzi jak kto w domu nie siedzi.
— Czemuż ja nie wiem co się u pana koniuszego dzieje?
— Tobie co innego w głowie.
— Cóż? tak jak i panu, gospodarstwo tylko.
— Aha! żartuj zdrów! Na co to łgać? starego w pole nie wyprowadzisz: stary wróbel na plewę się nie złapie!
— O cóżbyś mnie pan koniuszy mógł posądzić? o fałszowanie asygnat?
Ruszył ramionami i umilkł; potem zawołał, siadając:
— Ot, tyle tu czasu mieszkasz, a krewnych swoich nie poznałeś!
— Jakich krewnych?
— Ubogich Suminów z Zamalinnego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.