— Prawda, wina moja — odpowiedziałem — ale się poprawię i pojadę do nich.
— No, to jedź ze mną!
— Chętnie bardzo.
— Powiem ci pod sekretem — dodał, mrugając oczyma i dobrze się we mnie wpatrując, jakie zrobi wrażenie — to dobre ludziska, a strasznie ubodzy, i jest tego jak maku, zobaczysz. Ludzie mnie posądzają, że ja majątek mój zapiszę albo mojej pupilli, albo waćpanu dobrodziejowi.
— Jabym żadnego zapisu nie przyjął — rzekłem nawiasowo.
— No! ja to wiem — mówił. — Wasan nie przyjmiesz; a pannie Irenie na co dosypywać, kiedy i tak ma dosyć! hę?
— Zapewne — odpowiedziałem — ubogim to potrzebniejsze niż jej.
— I ty tak znajdujesz? — spytał.
— O! jak najmocniej pochwalam myśl pana koniuszego.
— Hę! hę! bo to się tobie zdaje, że dziad bankrut, dlatego że w wyszarzanej surducinie chodzi. No! a Turzogórszczyzna, niech sobie mówią co chcą, to złote jabłko, kochanku, na dobrego gospodarza; a wytrząsłszy kieszenie, to się i kapitaliki znajdą, i na dwóch dobrach wielkopolskich mam coś, nie bez tego żeby i gotówki nie było, a sterty i zapasy warte także grosik nieszpetny.
Obojętnie, jak pojmujesz, słuchałem tego wyliczenia, i przerwałem staremu:
— Wierzę, wierzę, na co to liczyć? mało, wiele: lepiej oddać uboższym i potrzebniejszym.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.