Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

— A to dokąd? — spytała.
— Ja? nie wiem... (nie wiem co odpowiedziałem, ale rzuciłem znowu kapelusz jakem go był wziął machinalnie i usiadłem opodal na krześle).
— Co panu jest?
Zrozpaczony, pomyślałem błyskawicą! Powiem jej wszystko, a potem pojadę... pojadę... ucieknę.
— Pani się mnie pytasz? — odparłem z gorączkowym niepokojem. — Rok jak na panią patrzę, rok jak cierpię, milczę... to dosyć, to nadto może. Niech mnie posądzą jak chcą, niech co chcą powiedzą, wreszcie z pogardą odtrąć mnie pani...
Irena była widocznie pomięszana, mnie głos zamierał na ustach, czułem com ważył, chciałem dokończyć: nie umiałem.
— Czyż zadziwię panią, gdy mi się nareszcie wyrwie uciskające mnie słowo: kocham!
Zbliżyłem się do niej żywo: milczała, podniosła oczy pełne wyrazu, patrzała na mnie długo, długo, długo i wreszcie podała mi rękę drżącą.
To było więcej niż szczęście, to była chwila niema, na której opis nie ma wyrazów, i któżby śmiał ją opisywać? Jej ręka drżąca w mojej dłoni... był to jakby ślub w oczach Boga; bo kobieta tak jak ona, nie podałaby jej nie wiążąc się na życie całe.
Nie wiem jak długo siedzieliśmy, ona na kanapie, ja przy niej na krześle w uroczystem, pełnem zachwytu milczeniu. Nakoniec wstała zamyślona i słabym głosem zwracając się do mnie, spytała:
— Mogęż ci wierzyć? Miałżebyś dla chwilowego, lekkiego uczucia, zrobić sobie igraszkę z całego życia kobiety?