cemi w uśmiechu, z ogromnym kruczej czarności warkoczem, wydawała się jeszcze młodziuchną mężatką. Przecież dwadzieścia kilka lat temu jak szła do ołtarza! Piękne czarne oczy, pokryte długą rzęsą, którą poeta jakiś porównał do skrzydła jaskółki, błyszczały życiem, choć wyraz ich, jak całej twarzy, zdradzał chorobliwe usposobienie do tęsknoty, do smutku, choćby bez przyczyny. Przy rumieńcu zdrowia, przy pozorach dostatku i szczęścia, widać było w tej kobiecie wieczne niezadowolenie ze wszystkiego, ciągłą potrzebę utyskiwania nad losem. Zdawała się szukać powodów tylko do użalenia, do opłakiwania nieszczęść, które rozdrażniona tworzyła wyobraźnia.
Ta chorobliwa skłonność nietylko że nie ujmowała jej wdzięku, ale może ją milszą jeszcze i ponętniejszą czyniła, dodając jakiegoś nieopisanego uroku. Była jak dziecię pieszczotliwe, któremu z tem do twarzy.
Wprawdzie tak pięknej kobiecie nie mogło z czemkolwiek być niepięknie: nic jej zeszpecićby nie potrafiło. Twarz ze wszystkiemi składającemi ją rysy, kibić, nóżkę, rękę, miała zadziwiającej doskonałości kształtów. Napróżnoby się silił kto znaleźć w niej coś mniej pięknego, mniej wdzięcznego, nie odpowiadającego całości: nie obawiała się wpatrzenia, wyzywała najzuchwalszych krytyków, i widać też było, że piękność ta wysoce się ceniła: znała się pięknością i sama sobie będąc drogą, pieściła się, lubiła troszczyć o sobie: to jej wybitną nadawało cechę.
Obok tak pięknej pani, na niskim stołeczku, wypromowana, wysznurowana, ale nie tak już piękna, lat piętnastu może dziewczynka, siedziała schylona nad robotą. Podobna do matki, nie była tak uroczą: wszystko
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —