Przemógł więc znowu swe serce, odchorował groźbę, i utwierdzony w postanowieniu wychowania dzieci jak mu sumienie nakazywało, u nóg Tereni błagał, żeby choć rok chciała mu być powolną, i sprobować, i dotknąć tych zmian życia, które ją tyle, ile sądziła, kosztować nie mogły.
Ale Terenia odepchnęła go, nazywając tyranem, obłudnikiem, niegodziwcem. Graba świeżo wyleczony z zapalenia mózgu, które mu się odnowiło, zachorował niebezpiecznie; zostawiony sam sobie, osądzony był na śmierć. Nim przyszedł do zdrowia, żona wyjechała bez powrotu.
Ją to nic nie kosztowało, on tak leżał na śmiertelnej pościeli, bezprzytomny prawie, bez nadziei życia; dzieci nawet nie zostawiła przy nim, coby swym głosem rozbudzić go mogły. Silna budowa ciała przezwyciężyła chorobę: przyszedł do zdrowia. Wszelkiemi siłami probował zbliżyć się do żony... napróżno.
Nastąpiły układy, i bez rozwodu małżonkowie rozdzielili się zupełnie, dzieląc się dziećmi tak, że córka została przy matce, syn przy ojcu.
Odtąd już się nie widzieli: każde z nich poszło swoją drogą. Pani jeździła za granicę, czytała aż do rozspazmowania francuskie romanse, uczęszczała na bale i chorowała po dawnemu; Graba, wychowując syna, wiódł życie surowe i pracowite. Lata ubiegłe nie potrafiły w tym człowieku, tyle pracującym nad sobą, zniszczyć uczuć gwałtownego przywiązania do żony; szron siwizny poczynał ubielać mu skronie, namiętność rozłączeniem podżegana nie gasła, lecz wzmagała się. Żył w niej ciągłą męczarnią, jak Salamandra, ten symbol namiętności... w płomieniach.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.
— 41 —