Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.
— 50 —

— Z mojej strony jeden tylko warunek — rzekł zimno Graba.
— A! są i warunki, chwała Bogu! — mruknął złośliwie Prucki.
— O! tak, są warunki! Wszak pan Konstanty ma pistolety?
— Mam doskonałe, Lazaro Cominazzo.
— I zapewne nabite?
— Świeżuteńko.
Prucki spojrzał po wszystkich, nie bez pewnej obawy.
— Otóż o jedno tylko proszę — dodał Graba — żebym wam mógł pokazać jak strzelam; bo ze mną chcieć stawać do pojedynku, jestto daremnie narazić się na szwank pewny.
— To nieznośna zarozumiałość! — krzyknął wyzywający niespokojny.
— Nazywaj to pan sobie jak chcesz, a szanowny gospodarz niech da swoich pistoletów i pójdzie z nami do ogródka.
Wszyscy ruszyli się za Grabą, który zaklejone na zimę drzwi żydowskiej izby wysadziwszy ręką silną, pierwszy wystąpił na podwórze. Tu ubezpieczywszy się, że plac obrany na próbę wysokim parkanem był zamknięty, o trzydzieści kroków ustawił deskę, kazał w nią wbić dziesięć mocnych bretnalów, i opatrzywszy broń, rzekł do Pruckiego:
— Jeśli raz chybię, będziesz pan miał zupełne prawo śmiać się ze mnie.
To mówiąc, w posępnem milczeniu, którego nikt z przytomnych nie przerywał, Graba wystrzelił dziesięć razy, i wsadził dziesięć kul na ostrza bretnalów.
— Pistolety bardzo dobre — rzekł, odwracając się