Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

jakaś pasja niezrozumiała dla mnie, ale gwałtowna, choć się ukrywała.
Przy wieczerzy podpoił mnie stary doskonałym węgrzynem; kazał z niesłychaną rozrzutnością dać jeszcze na dobitkę szampana, i sam pił ze mną jak piasek. Wiesz, że i ja nieźle piję, ale on leje w siebie, jakby mu nigdy do głowy pójść nie mogło. Ani poczerwieniał, ani pobladł, ani spieszniej, ani powolniej mówić nie zaczął, a jednak zachęcając mnie, wypił na siebie, i wypił sumiennie, ze sześć butelek wina, mnóstwo wódki i porteru. Nakoniec, widząc mnie jeszcze nie pijanym, kazał podać ponczu, i podchmielonego dobrze zmusił prawie do gry usiąść. Napróżnom mu się opierał; opierałem się wreszcie słabo: stare nałogi głośniej i silniej mówiły od świeżo rozbudzonego rozumu. Wkrótce osoby przytomne w kłębach dymu, poczęły mi się niezrozumiale zwijać; pijany zasiadłem do djabełka z kilkudziesiąt dukatami, a dziad, jak szatan kusiciel, stojąc za mojem krzesłem, wsunął mi do ręki rulonik dukatów, szepcąc:
— Do spółki.
Ty wiesz, Munciu, jak gram szczęśliwie: wprawny, choć podchmielony i ciągle dolewany, bo dziad wołając: — jak mnie kochasz! — poncz ciągle dawał a dawał, wkupiwszy się do djabełka, zawzięcie grać począłem. Przeciwko wszelkim prawidłom, koniuszy zachęcał do ogromnych wystawek i długiego ciągnienia; ale szczęście czy nieszczęście chciało, żebym pomimo tego wszystkiego miał passę niesłychaną: za każdym razem przechodziłem po pięć i sześć razy, i w końcu gry znalazłem przed sobą około dwóch tysięcy czerwonych złotych. Byłem już ogromnie pijany, tak, że ledwie na nogach